Grześka Wardęgę poznałem w 2017 roku na festiwalu Fama w Świnoujściu. Występujący jako runforrest muzyk w nie wyróżniał się spośród dziesiątek artystów, którzy przyjechali wówczas nad morze i do wczesnych porannych godzin przy piwie i winie toczyli dyskusje, śpiewali i jamowali. Zachwycał jednak, gdy wychodził na scenę uzbrojony jedynie w akustyczną gitarę. Po niemalże dokładnie roku mieliśmy okazję spotkać się ponownie, tym razem w Katowicach na OFF Festival, na którym runforrest swoim występem otworzył scenę Dr. Martensa.
Od występów w krakowskich klubach do koncertu na największej imprezie muzyki alternatywnej w Polsce – od początku kariery runforrest sukcesywnie buduje swoją pozycję na polskiej scenie muzycznej. W jego piosenkach fascynacje songwriterami z lat 60. przenikają się z wpływami współczesnej sceny indie folk. Od listopada ubiegłego roku runforresta można posłuchać już nie tylko podczas występów na żywo – to właśnie wtedy bowiem ukazała się jego debiutancka epka zatytułowana po prostu „runforrest”. Z Grześkiem mam okazję porozmawiać po jego występie na OFF Festivalu.
W ciągu dwunastu miesięcy, które upłynęły od czasu naszego pierwszego spotkania, sporo się u ciebie wydarzyło. W listopadzie ukazała się twoja debiutancka epka, odbyłeś sporo koncertów, m.in. w ramach OFF Camera i Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie. Można powiedzieć, że koncert podczas OFF Festivalu w Katowicach jest zwieńczeniem pewnego etapu w twojej karierze?
Wydaje mi się, że moja kariera ruszyła w zeszłym roku od występu na festiwalu Spring Break w Poznaniu. Do tej pory nie grałem jednak jeszcze na tak wielkim festiwalu jak OFF i z żadnego wcześniejszego koncertu nie cieszyłem się tak bardzo. Nie chciałbym natomiast robić sobie póki co żadnego bilansu i się zatrzymywać. Natomiast rzeczywiście, odkąd widzieliśmy się rok temu to dużo się u mnie wydarzyło i mam nadzieję, że jeśli spotkamy się za kolejne dwanaście miesięcy to znowu będę o parę stopni wyżej.
Wiem, że na OFFie przebywałeś przez wszystkie trzy dni. Do Katowic wybierałeś się bardziej w charakterze artysty występującego na scenie czy fana muzyki?
Właściwie jest to całkiem zabawna historia bo już wcześniej jako fan chciałem wybrać się na OFF Festival i zaproszenie do Katowic dostałem już po tym jak zakupiłem karnet. Poza tym, że było to moje pierwsze doświadczenie z tak dużym festiwalem, to było ono o tyle dziwne, że na ręku miałem opaskę, która upoważniała mnie do zaglądania za kulisy wszystkich zespołów i obserwowania ich schodzących ze sceny i rozładowujących sprzęt. To było dla mnie coś, czym różnił się OFF od wszystkich koncertów, w jakich brałem udział do tej pory.
A jednak kończąc swój występ na OFFie powiedziałeś publiczności, że spełniło się twoje marzenie. Nasuwa się w takim razie pytanie: co dalej?
Bo w pewnym sensie było to spełnienie mojego marzenia i chyba nigdy dotąd nie byłem tak szczęśliwy, jak podczas tego festiwalu. Najpierw był koncert, zaraz potem wywiad z radiową Trójką i Piotrem Stelmachem – wszystko to działo się bardzo szybko i nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę. Dopiero po powrocie z Katowic to wszystko do mnie dotarło i zaczęły ze mnie schodzić emocje. Nie zamierzam jednak zaproszenia na OFF Festival traktować jako jakiegoś szczytu, chcę iść dalej i ciężko pracować. Przede wszystkim moim kolejnym celem jest nowe wydawnictwo. Ciągle pracuję zresztą nad nowymi piosenkami, jednak na razie nie chciałbym zdradzać nic więcej.
Póki co twoja twórczość mieści się raczej w ramach tradycyjnej piosenki i podlega klasycznemu instrumentarium. Ja, kiedy usłyszałem twoją piosenkę „Lost”, pomyślałem sobie, że mogłaby ona znaleźć się w repertuarze jakiegoś muzyka folkowego z lat 60. Z drugiej strony w twojej twórczości mocno słyszalne są wpływy współczesnej muzyki indie. Bardziej inspirujący są dla ciebie mistrzowie sprzed kilku dekad czy jednak bardziej oddziałuje na ciebie muzyka współczesna?
Właściwie jest to ciekawa sprawa bo piosenka „Lost” była pierwszym napisanym przeze mnie utworem i powstała w pierwszej klasie liceum, kiedy moje podejście do muzyki było dość konserwatywne i znajdowałem się pod silnym wpływem m.in. Dylana czy Donovana. Dopiero później zacząłem słuchać innych rzeczy i otwierać się na nowe gatunki muzyczne. W dalszym ciągu słucham songwriterów z lat 60. oraz klasycznego bluesa Delty z lat 20. i 30, z drugiej strony jednak bardzo inspirują mnie współcześni wykonawcy, tacy jak np. Moses Sumney. Miałem zresztą przyjemność widzieć Sumneya właśnie w Katowicach i jego występ był moim zdaniem nie tylko najlepszym koncertem tej edycji festiwalu, ale być może najlepszym w ogóle, na jakim miałem okazję być. W mojej muzyce przenikają się zarówno wpływy muzyki starszej, jak i tej współczesnej, więc mam nadzieję, że w moich nowszych piosenkach inspiracje nowszą muzyką również są słyszalne.
Pozostając w temacie muzycznych inspiracji – widzę, że na przedramieniu masz wytatuowaną rzymską liczbę 3. Wiem, że kojarzona z nią jest osoba Jacka White’a. Ten tatuaż to właśnie nawiązanie do amerykańskiego muzyka?
Jesteś pierwszą osobą, która od raz u skojarzyła ten tatuaż z Whitem, a pytania były już naprawdę różne, łącznie z sugestiami, że chodzi o Trzecią Rzeszę. White jest dla mnie absolutnym mistrzem i w pewnym sensie muzycznym ojcem. Sporo mu zawdzięczam i poznałem dzięki niemu dużo świetnej muzyki.
Kilka lat temu miałem zresztą okazję być na jego koncercie, gdy występował w Starej Zajezdni w Krakowie. Z tamtym wydarzeniem wiąże się ciekawa historia bo na sam koncert dostałem się tylnymi drzwiami tylko dlatego, że liceum, do którego chodziłem, stoi ściana w ścianę ze Starą Zajezdnią. Ten akustyczny występ trudno jednak odbierać jako pełnoprawny koncert znanego z mocniejszego grania White’a, więc w październiku wybieram się na jego koncert w Krakowie.
Ty sam dotychczas decydowałeś się na solowe występy. Podczas OFFa miałeś jednak sporo czasu, żeby obserwować inne zespoły. Czy podczas chodzenia od sceny do sceny myślałeś, ze może warto byłoby poszerzyć swoje instrumentarium i zacząć grać z zespołem?
Póki co dobrze czuję się w swoim towarzystwie. Nie wykluczam jednak takiej możliwości i bardzo chciałbym, żeby ktoś mi na scenie towarzyszył. Poszerzanie instrumentarium jest w moich planach i właściwie już teraz nieustannie w swoich kompozycjach dokładam jakieś instrumenty. Na OFFie bardzo zaimponowało mi to, jak wyglądał koncert Marlona Williamsa, który mimo tego, że był z innymi muzykami towarzyszącymi to stał w centrum tego wszystkiego. Widać było, że grane przez niego kompozycje należą tylko do niego.
Ograniczone instrumentarium na debiutanckiej epce wynikało po części z warunków, w jakich była ona nagrywana. Chciałbym kolejne utwory nagrywać już w bardziej komfortowych okolicznościach, trzeba jednak brać pod uwagę to, że lepsze studio wiąże się z większymi wydatkami. Chciałbym mieć tyle pieniędzy, żeby swobodnie decydować o takich rzeczach, póki co niestety muszę podlegać pewnym ograniczeniom.
Chciałbym, żebyśmy na chwilę wrócili do tego, co działo się rok temu. Jakie odczucia i wrażenia towarzyszyły ci w zeszłym roku w Świnoujściu? Jak patrzysz na Famę z perspektywy dwunastu miesięcy, podczas których wystąpiłeś na kilku innych festiwalach?
Mam wrażenie, że znajdowałem się wówczas w mniejszości, która na Famę przyjechała po raz pierwszy i nie wiedziałem dokładnie jak to wszystko wygląda, byłem więc nieco zdziwiony, ale też zafascynowany. Fama jest tworzona w dużej mierze dla uczestników przez uczestników – pod tym względem jest to specyficzny festiwal i na pewno inny od wszystkich innych, w których brałem udział.
Nie ukrywam, że dwutygodniowy pobyt w Świnoujściu traktowałem też trochę jako wakacje bo to był pierwszy raz po dłuższym czasie, kiedy miałem okazję być nad polskim morzem. Wakacyjny klimat dało się zresztą wyczuć bo pamiętam, że miejscami na Famie niektóre rzeczy były robione spontanicznie, co miało oczywiście swoje dobre i złe strony.
Pod względem muzycznym Fama jest festiwalem z wielkimi tradycjami i historią. Co tobie dał zeszłoroczny występ w Świnoujściu?
Ja przyjeżdżając do Świnoujścia byłem właściwie tylko po Spring Breaku i to był jeden z pierwszych festiwali, na jakich miałem okazję wystąpić. Myślę, że największą wartością Famy są inspirujący ludzie, których się tam poznaje. Zawarłem wtedy znajomość m.in. z chłopakami ze Smoking Barrelz, od których sporo się nauczyłem i z którymi nadal mam regularny kontakt. Wymienić tu również mogę Francisa Tuana czy Pawła Swiernalisa. To jednak nie dotyczy tylko muzyków – w Świnoujściu poznałem również osoby zajmujące się literaturą, dziennikarstwem, fotografią i innymi dziedzinami sztuki. I to też jest na pewno ważne – styczność z tymi ludźmi również jest wartościowa i rozwijająca, pozwala patrzeć na różne rzeczy z innych perspektyw.
Tekst: Witold Regulski