Czy słyszeliście już nagranie Sofar, w którym Konrad Nikiel śpiewa Once Again After? Jeśli nie – będzie to odpowiedni soundtrack do tej rozmowy. Koko Die to solowy projekt krakowskiego artysty, którego możecie kojarzyć z Clock Machine albo Radiovidmo. Konrad zaczął już nagrywać swoją debiutancką płytę, a epkę Distant light składającą się czterech utworów możecie znaleźć na soundcloudzie. O debiutach, końcach i filmach rozmawiamy przed poznańskim koncertem z Clock Machine.
Napisałeś niedawno, że jesteś notorycznym debiutantem. Faktycznie, kiedy ponad rok temu rozmawialiśmy, zaczynałeś grać z Clock Machine, a teraz pokazałeś światu swój solowy projekt Koko Die. Jednak jest w tym pewna zagadka, bo motto epki brzmi: „it’s all about endings”. Przewrotne.
Podczas pisania utworów inspirowałem się swoimi doświadczeniami, które związane były z końcami. Chodzi tu o zakończenie relacji, życia pewnej osoby, a także przebywania w miejscach, które były dla mnie ważne. I rzeczywiście, to bardzo mocno kontrastuje z tym, że otwieranie nowego projektu jest początkiem. Chciałem przełamać pesymistyczny wydźwięk przeplatając taneczne motywy z melancholijnymi i spokojnymi klimatami.
Zgadzasz się z recenzentem, który napisał, że jest to „mroczny i chłodny” materiał?
Miałem wrażenie, że na świecie są tylko dwie osoby, które są w stanie odczytać znaczenia w warstwie dźwiękowej i słownej na Distant light. Widocznie jest jeszcze ktoś, kto dostrzegł ten mrok.
Ja dostrzegam smutek. Przyznam, że w tej recenzji słowo „chłodne” mnie zaskoczyło. Piosenkę Once Again After kierujesz do siebie czy do kogoś innego? Nie jest to oczywiste.
Te słowa są skierowane tylko do jednej osoby. Musiałem je z siebie wyrzucić, żeby zakończyć ten etap.
Powiedziałeś kiedyś, że bardzo zależy ci na odbiorcach, którzy są skupieni na detalach. Myślisz, że jest sporo ludzi, którzy w ten sposób słuchają muzyki?
Wiele osób traktuje muzykę jak produkt spożywczy. Ważne jest dla nich to, żeby po prostu coś grało. Żyjemy w kulturze, która nie szanuje ciszy, kojarzy nam się ona ze śmiercią. Chcemy ją po prostu zagłuszyć – zauważam to nawet w własnym działaniu. To trochę przerażające. Mimo wszystko, w ostatnim czasie zainteresowanie muzyką alternatywną wzrosło, szczególnie w dużych miastach. Ludzie słuchają więcej dobrych rzeczy, co procentuje tym, że odbierają muzykę z większą uwagą.
Wspomniałeś o tym, że muzyka jest produktem. Ty jednak wystartowałeś z pełną naturalnością, nie siląc się na wystylizowany profesjonalizm.
Nie mam w sobie potrzeby, żeby zarzucać ludzi swoją twarzą i „robić content”. Skupiam się na muzyce, bo zupełnie nie znam się na aspektach marketingowych, choć oczywiście staram się douczać. Moimi odbiorcami są zazwyczaj znajomi albo zaangażowani fani Clock Machine. Oni doskonale wiedzą jaki jestem, w tym wypadku od razu wykryliby fałsz.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że Distant light jest emanacją twojego ego. Czy przez ostatni rok brakowało ci bycia frontmanem?
Nie, spełniam się całkowicie. Różnice między moją rolą w Clock Machine a Koko Die wynikają z pozycji, w jakiej stawiam samego siebie. Kiedy gram z innym, zawsze otwieram się na współpracę. W zespole rozdzielamy wszystkie kompetencje. Dużo jammujemy i improwizujemy. Można uznać, że każdy z nas jest w jakiś sposób frontmanem. Kierujemy się zasadą demokracji we wszystkich działaniach. Jednak kiedy tworzysz muzykę z innymi, mimo wszystko musisz godzić się na pewne kompromisy. W solowym projekcie chciałem zrobić coś zupełnie sam, bez sugerowania się opiniami innych.
Rozmawiamy przed waszym trzecim koncertem w ten weekend. Jak sobie radzisz z taką mnogością doświadczeń?
Na ten moment jestem przeładowany bodźcami. Mam w sobie tyle emocji, poznaję wiele nowych osób i miejsc. Dla mnie to chyba trochę za dużo. Jeśli chodzi o samo granie na scenie, to ostatnio rozmawialiśmy o tym z Igorem. Często jest tak, że tego trzeciego dnia czujesz, że masz w sobie tylko 40% bateryjki. Jednak okazuje się, że jesteś w stanie dać z siebie o wiele więcej. Wszystko zależy od tego czym się karmisz, kogo spotykasz i jak jesteś nastawiona do świata.
Czujesz, że dużo zmieniło się przez ostatni rok?
Wiem, że ja mocno się zmieniam. Dostrzegam w sobie bardzo dużo nowych cech. Nie do końca potrafię zanalizować teraz w jakim kierunku to wszystko zmierza. Co więcej – nie wiem, czy podoba mi się to, jakie zmiany zaszły w moim życiu. Potrzebuję dużo czasu, żeby pewne wydarzenia przemyśleć i wyciągnąć z nich wnioski.
Podobno jednym z twoich ulubionych muzyków jest Erik Satie, czyli kompozytor z przełomu XIX i XX wieku. Czy współczesna muzyka w tym przeładowaniu bodźcami jest w stanie jeszcze cię poruszyć?
Wiesz, ostatnio miałem wrażenie, że nic nie jest w stanie mnie dogłębnie wzruszyć. Słucham nowej muzyki, jest fajna, ale kiedyś intensywniej ją odczuwałem. Teraz najintensywniej działają na mnie filmy. Ostatnio poszedłem na Suspirię, ponieważ dowiedziałem się, że Thom Yorke z Radiohead robił do niej muzykę. Kiedy wyszedłem z kina, nie mogłem się otrząsnąć. Cały drżałem i nie byłem w stanie zasnąć. Nie miałem czegoś takiego od kilku lat. Dzięki Suspirii powróciła moja wiara w to, że mogę jeszcze bardzo mocno i intensywnie odczuwać kogoś twórczość.
Co dotknęło cię w tym filmie najbardziej?
Zafascynował mnie klimat Berlina lat 80-tych. Właśnie tak wyobrażałem sobie to miejsce, kiedy interesowałem się artystami z tamtego okresu. Wiadomo, jest to tylko tło dla fabuły, jednak mistrzowsko przedstawione. Cały film opierał się na kulcie trzech wiedźm-matek, które wywodziły się z mitologii celtyckiej. Podobał mi się motyw triumfu macierzyństwa opiekuńczego, które pozwala ci usnąć i zapomnieć o wszystkich problemach. Sam w tamtym momencie potrzebowałem tego rodzaju wytchnienia. Byłem tak wzruszony, że bałem się, że popłaczę się w tym kinie.
A inne filmy?
Mogę wspomnieć chociażby o lżejszym formalnie, ale wcale nie emocjonalnie Manchester by the sea, a także Lady Bird. Oba filmy traktują w pewnej materii o różnych aspektach dorastania i godzeniu się ze swoim losem. Również dosyć mocno je przeżyłem.
Wróćmy do twojej muzyki. Planujesz koncerty w przyszłym roku?
Mam nadzieję, że zagram kilka koncertów, choć nie spodziewam się na nich tłumów. To zdecydowanie nie jest muzyka, która przemówi do wszystkich. Miałem taką wizję, żeby słuchacz odbierał utwory na Distant light jak zza mgły. Chciałem, by warstwa tekstowa i muzyczna były splecione ze sobą, bez rozróżniania. W pierwszym utworze znajdują się nawet słowa, których prawie nikt nie będzie w stanie wysłyszeć. Natomiast w styczniu zacznę nagrywać solową płytę, tym razem już nie sam, ale z pomocą świetnego producenta i inżyniera dźwięku – Marcina Patera. I to wciąż będą ciągłe początki.
Rozmawiała: Joanna Hała | Fotografie: Damien Niemczal